365 dni i 50 twarzy Greya - Co ja zobaczyłam?

by - 12:19


Książka E. L. James pt. „50 twarzy Greya” szturmem wdarła się na szczyt międzynarodowych list bestsellerów. Sprzedana w milionach kopii, wyprzedziła takie tytuły jak „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins”  i szybko doczekała się ekranizacji. Nasze polskie podwórko także doczekało się własnej wersji popularnego erotyku. „365 dni” Blanki Lipińskiej zwane także jako „Znakomite połączenie 50 twarzy Greya i Ojca Chrzestnego”. Sama nie zdecydowałam się na przeczytanie książek, jednak na filmy się skusiłam. Najpierw sięgnęłam po „365 dni”, które niedawno zawitało na Netflixa, a potem dla porównania obejrzałam Greya. Teraz postanowiłam podzielić się z Wami moimi odczuciami po obejrzeniu filmów. Czy było aż tak źle?

UWAGA: post zawiera spoilery.

Montaż i realizacja

Kiedy na platformie Netflix pojawił się film na podstawie książki Blanki Lipińskiej, zabrałam się za niego od razu – głównie z czystej ciekawości.  Jednak tego samego dnia nie byłam w stanie obejrzeć go do końca. Sposób w jaki zmontowano film sprawiał, że męczyłam się samym jego oglądaniem. Miałam wrażenie, że oglądam jakiś amatorski i niskobudżetowy teledysk składający się z setki przypadkowych scen (chociaż obecnie większość teledysków jest lepiej zmontowanych i w ciągu trzech minut potrafią przekazać spójną oraz jasną historię,  nie męcząc przy tym widza). Najlepszym przykładem tego chaosu jest ciąg wydarzeń pod koniec filmu, gdzie w jednym momencie pojawia się Massimo, w drugim Laura idzie z nim na zakupy, a w trzecim jest na jakimś ślubie. Co to miało być? Doskonały przykład tego, jak nie powinno robić się filmów.

„50 twarzy Greya” w przeciwieństwie do polskiego konkurenta pod względem montażu jest zrealizowane lepiej. Film  prezentuje jasną fabułę i moim zdaniem dobrze zbudowaną. Wydarzenia następujące po sobie mają sens, są ze sobą powiązane i nie stanowią miksu przypadkowych scen.

O budowaniu relacji

Bohaterowie w „365 dni” nie są mocną stroną filmu. Delikatnie pisząc, główne postaci są pozbawione głębi, a wcielający się w nich aktorzy, nie mają odpowiedniego materiału by wykazać się swoimi umiejętnościami aktorskimi. Postać Massimo to Assasyn a nie sycylijski mafioso. Ten facet pojawia się znikąd i jest zmienny niczym pogoda w kwietniu – w jednym momencie mówi, że nie dotknie Laury bez jej zgodny, a parę minut później chwyta ją za gardło i oznajmia, że jest tylko jego. A co do Laury… Nie potrafiłam jej rozgryźć. Z początku wydaje się twardą laską, która na dzień dobry zgniata facetów małym palcem, lecz później przy Massimo staje się uległą, która nie wie czego chce. Dosłownie.

W przeciwieństwie do „365 dni” w „50 twarzach Greya” w trakcie oglądania obserwujemy, jak między bohaterami budowana jest relacja. Widzimy jak bohaterowie docierają się, jak rodzi się między nimi napięcie seksualne. Mamy dwa charaktery - dominującego Christiana i nieśmiałą Annę, jednak ta Anna nie jest jak Laura. Ona przez długi czas  pogrywa sobie z Christianem, negocjuje warunki umowy, doprowadza go do szału. A Laura? Trochę potupała nóżką by ostatecznie oddać się Massimo.

Czy na pewno szokuje?

Oba filmy mają za zadanie szokować, jednak w moim odczuciu Grey robi to z większą klasą. „50 twarzy Greya” szokuje koncepcją pana i uległej, jednak samemu filmowi daleko do szokującego erotyku, a bliżej do romansidła z udziałem bogatego chłopca, który zamiast na spacer po wesołym miasteczku zabiera dziewczynę na lot własnym helikopterem i do pokoju zabaw bez konsoli. Ekranizacja „365 dni” może i jest odważniejsza, ale niestety niesmaczna, bo między bohaterami nie ma chemii i nawet te romantyczne sceny z widokiem na morze nie są w stanie jej wykrzesać. A zabawy Laury i Massima na jachcie? Pozostawię bez komentarza.

„365 dni” robi TO lepiej!

Czy jest coś za co mogę pochwalić „365 dni”? Tak. To zakończenie, które mnie zaskoczyło. Tajemnicze (no dobra nie tak tajemnicze skoro są następne tomy serii), z narastającym napięciem i w końcu dobrze zrealizowane. Za to zakończenie w Greyu to jakaś pomyłka. Anna prosi Christiana, aby ujawnił przed nią to co najgorsze, by po wszystkim mieć do niego pretensje. Nic, tylko wyrwać sobie włosy z głowy (chociaż nie warto!).

Podsumowanie

„365 dni”  i „50 twarzy Greya”  to produkcje, które doczekały się sporo medialnego szumu, głównie  setek negatywnych recenzji, które tylko napędzały popularność autorek, sprzedaż książek i ostatecznie grono widzów.  Możemy pisać, że filmy te to gnioty, ale nie odmówimy sukcesu ich twórcom, do którego sami się przyczyniliśmy. „Nieważne, jak mówią, ważne, żeby mówili” – prawda?

Obie historie nie należą do wybitnych, jednak w tym poście skupiłam się jedynie na sposobie ich przedstawienia. I jeśli ktoś twierdzi, że to „50 twarzy Greya”  zyskuje na tytuł najgorszego filmu w historii, to niestety był w błędzie. Grey przy „365 dniach” to w moim odczuciu produkcja nakręcona na wysokim poziomie. Ekranizacja polskiego erotyku zawierała wiele podstawowych błędów już na poziomie montażu, które negatywnie odbiły się na całej fabule. Bez znajomości książki widz od pierwszych minut filmu jest zagubiony, a z kolejnymi scenami jego frustracja jedynie narasta. Czy twórcy wyciągną lekcję i popracują na popełnionymi błędami przy ekranizacji drugiego tomu serii? O tym przekonamy się za rok albo dwa.

You May Also Like

1 komentarze

  1. 365 dni to gniot nad gnioty, ale każdemu podoba się co innego...50twarzy zdecydowanie na plus realizacja i montaż, no ale amerykanie w większości przypadków znają się na produkcji filmów

    OdpowiedzUsuń